zefir454 - 2013-12-28 22:45:07

Wspomnienia Urszuli Pławskiej.

Urszula Pławska z domu Wenne, urodziła się w 1932 roku w Wodnikach w powiecie Halicz, w woj. Stanisławowskim. Jej rodzicami byli Grzegorz (ur. w 1894 r.) i Olga ze Studzińskich (ur. w 1905 r.). Wodniki, to była piękna wieś położona nad rzeką Dniestr. Wieś liczyła około 90 domów. Był tam swoisty tygiel narodowościowy- żyli tu Polacy, Ukraińcy, Żydzi, Rosjanie, a nawet Tatarzy (Karaimowie). W Wodnikach mieszkało 9 polskich rodzin. Mieszkańcy mieli tam praktycznie wszystko, co było im potrzebne do życia. Było tam kilka sklepów, jednoklasowa szkoła, kilka zakładów usługowych, jedynie kościół parafialny mieli w pobliskim Mariampolu. Wodniki sąsiadowały z takimi wsiami jak: Łany, Delejów, Wołczków, Dubowce, Tumierz.

Dziadkami Urszuli Pławskiej byli: Emilia z domu Langenfeld i Józef Wenne. Ojciec pani Urszuli- Grzegorz, urodził się w Żółkwi pod Lwowem, a matka w Wojniczu, koło Tarnowa. Rodzice pani Urszuli nie żyją już od wielu lat, oboje są pochowani na cmentarzu w Smolnie. Pani Pławska miała siedmioro rodzeństwa, ale niestety, większość z nich już nie żyje.
W Wodnikach był folwark i majątek z pięknym pałacem, którego właścicielami byli Strawińscy. Z tej rodziny do dzisiaj żyje jeszcze tylko ich córka Anna, która mieszka od wielu lat w Kanadzie. Wodniki leżały około 7 km od Halicza, do Mariampola, gdzie był kościół parafialny było ok. 5 km. W samym Mariampolu mieszkało bardzo dużo ludzi, którzy później osiedlili się w Smolnie i okolicach. Urszula Pławska znała księdza Władysława Obacza (brata p. Stanisława Obacza, mieszkającego w Smolnie). Po wojnie, gdy ksiądz Obacz mieszkał w Smolnie, chodził do szkoły razem z panią Urszulą. Pani Urszula chodziła wprawdzie do szkoły przed wojną, ale musiała przerwać naukę z powodu coraz częstszych napadów Ukraińców na Polaków w tamtym rejonie. Nie lubi opowiadać o tamtych czasach, zbyt wiele by to ją kosztowało. Jednak najbardziej utkwił jej w pamięci pogrom Polaków w pobliskim Wołczkowie. Zginęło wtedy około 80 osób, a wielu było rannych. Wiele domów zostało spalonych i zniszczonych. Także inne miejscowości ucierpiały w tamtych czasach, a szczególnie Delejów, ale i Wodniki. W końcowym okresie, gdy nastąpiło apogeum ukraińskich morderstw, to rodzina pani Urszuli mieszkała przez jakiś czas w Mariampolu u swych krewnych, a później wyjechali do jej ciotki – Józefy Ilnickiej, która mieszkała w Stanisławowie. Było im wtedy bardzo ciężko, nie było pracy, ani pieniędzy. Ostatecznie w październiku 1945 roku wyjechali na zachód.
Maż pani Pławskiej mieszkał przed wojną w Strzałowie, w powiecie baranowickim (woj. Nowogródzkie). Urodził się w 1928 roku. Jego rodzicami byli Józef i Malwina z Pawłowskich. Strzałowo to była spora wieś licząca około 100 domów, położona wśród lasów i bagien. Rodzina Antoniego była liczna- miał trzy siostry i czterech braci. Jego rodzice zmarli przedwcześnie. Ojciec zmarł na atak serca w 1939 roku (zaraz potem, jak Sowieci zajęli tamte ziemie), a matka umarła w 1954 roku, tj. w tym czasie, gdy był w wojsku. Zaraz po zakończeniu wojny, rodzeństwo Antoniego wyjechało na zachód. Osiedlili się w większości w rejonie Szczecina i Gorzowa. Pan Antoni dołączył do nich dopiero wtedy, gdy wyszedł z wojska. Wtedy też przyjechał do Szczecina, pracował w miejscowej cukrowni jako kierowca. W 1958 roku poznał panią Urszule i w tym samym jeszcze roku wzięli ślub.
Zamieszkali w Smolnie, w tym domu, gdzie mieszka obecnie pani Pławska . Dom ten kupili od państwa Droniów. Pani Urszula przed ślubem zamieszkała w domu pod numerem 83, gdzie mieszka do dzisiaj jej brat- Zbigniew. Przez krótki czas mieszkała tam rodzina pana Kupke (był podobno murarzem), ale po kilku tygodniach wyjechał wraz ze swoją rodziną do Niemiec. Pani Pławska zapamiętała taki epizod z tamtego okresu: gdy przybyli do tego domu, to spotkali się z początkową niechęcią ze strony niemieckiej rodziny, która tam jeszcze przebywała. Dopiero, gdy jej matka- Olga wytłumaczyła im (znała dobrze niemiecki), że nie przyjechali tu z własnej woli i gdy opowiedziała im, co przeżyła jej rodzina tam na wschodzie, że musieli zostawić cały swój majątek, to dopiero wtedy zmienili swój stosunek do nich. Myślę, że takich podobnych sytuacji, jak ta, było w innych rodzinach więcej.Niemcy, albo nie znali sytuacji politycznej po wojnie, albo nie chcieli po prostu zaakceptować tego, że przegrywając wojnę, zmuszeni są do opuszczenia swych rodzinnych stron. Nasi dziadkowie i rodzice znaleźli się w podobnej sytuacji, gdy zostali wypędzeni ze swych domostw. Musieli zostawić cały swój dorobek życiowy. Było tak, jak opowiadała moja mama- dali im 2 godziny na spakowanie się i wyjazd. Jechali w nieludzkich warunkach prawie 7 tygodni w odkrytych wagonach.
Pani Urszula pamięta, że gdy zamieszkała po ślubie w nowym domu, to ich sąsiadami byli przez krótki czas państwo Wenne (jej brat Tadeusz z żoną). Później zamienili się na domy z p. Bednarz. Od tamtej pory mieszkają w tym domu. Z licznego rodzeństwa pani Pławskiej żyją jeszcze tylko – jej brat Zbigniew, siostra Krystyna (mieszka w Sulechowie), brat Julian (mieszka w Pabianicach). Bratowa pani Urszuli- Natalia, która była żoną Tadeusza, przez wiele lat była sprzedawczynią w miejscowych sklepach. Najpierw pracowała w sklepie w domu p. Kozaków, a potem w sklepie GS-u. Pracowała tam do połowy lat 80-tych. Później w tym sklepie pracowała jej córka, Irena.
Sąsiadem pani Urszuli był pan Szałapata. Jego ojciec- Władysław, był przez wiele lat grabarzem, wyrabiał też nagrobki. Jego syn- Michał , był wieloletnim kasjerem i pracownikiem kolei na miejscowej stacji kolejowej. Żona pana Michała zmarła bardzo wcześnie , w połowie lat 60-tych. W ich obecnym domu mieszkają teraz p. Puczelowie. Naprzeciwko domu pani Urszuli mieszkali Kostańscy- Józef i Stanisława. Stanisława była najstarszą siostrą pani Urszuli, ale niestety nie żyje już od kilku lat, tak jak jej mąż.
Pan Antoni przez wiele lat pracował jako kierowca w STW w Sulechowie. Niestety, zmarł przedwcześnie w 1990 roku. Żyje jeszcze kilkoro jego rodzeństwa, którzy mieszkają w okolicach Gorzowa Wlkp.
Państwo Pławscy mieli niegdyś nieduże gospodarstwo rolne, było to jednak dawno temu.
Pani Pławska przypomniała sobie sobie , jak jej dzieci wraz ze swymi rówieśnikami, pracowali w połowie lat 70-tych w czasie wakacji, przy wykopaliskach archeologicznych. Miały one miejsce w Smolnie za mostem w kierunku na Chwalim i w Wojnowie. Pracami tymi kierował jeszcze wtedy docent, a dziś profesor Michał Kubasiewicz. Pamięta to doskonale. Archeolodzy byli zakwaterowani w miejscowej szkole, a obiady gotowała im siostra pani Urszuli- Stanisława Kostańska. W wyniku prac archeologicznych natrafiono na ślady osadnictwa prasłowiańskiego. Pamięta, że znaleziono mnóstwo krzemieni w kształcie grotów i innych narzędzi, a także dużo szczątków naczyń, kości, narzędzi.
Pani Pławska pamięta też miejscowy poniemiecki cmentarz ewangelicki. Tuż po wojnie, ale jeszcze w latach 50-tych był on w dosyć dobrym stanie. Było tam wiele pięknych grobowców rodzinnych, z pięknymi płytami z marmuru. Dzisiaj po tym cmentarzu pozostały jedynie zniszczone nagrobki bez płyt i ogrodzeń. Ale cmentarz istnieje do dzisiaj. Szkoda, że wojna i kolejne lata po niej spowodowały, że cmentarz uległ znacznemu zniszczeniu.. Podobno jeszcze po wojnie, wokół kościoła był mały cmentarz ewangelicki. Jednak do dzisiaj nie ma po nim nawet śladu. Jedynym tego świadectwem jest kaplica, która została odremontowana i znajduje się naprzeciw kościoła.
Prawdopodobnie (takie były pogłoski), gdy istniał jeszcze pałac, to był on połączony podziemnym korytarzem z kościołem. W kilku miejscach (na terenie parku, który był między pałacem a kościołem) były wejścia do tego tunelu. Dzisiaj te wejścia zostały już zniszczone i zasypane. Na placu, gdzie był folwark, oprócz pałacu znajdował się piękny dziedziniec. Znajdowała się tu gorzelnia, były też inne budynki gospodarcze, takie jak obory, stajnie i magazyny. Gorzelnia zachowała się do dzisiaj, chociaż jest już mocno zniszczona, a budynki gospodarcze po pożarze są już mocno zniszczone.
Jeszcze do niedawna z tyłu wioski funkcjonował drewniany most przez rzekę. Któregoś dnia ktoś podpalił most. Rozebrano go i od tamtej pory mostu już nie ma. Jest tylko tzw. most kolejowy.
Pani Urszula pamięta, że w pobliżu cmentarza były kiedyś dwa stawy. Jeden był większy, podłużnego kształtu. Okoliczna młodzież grała na nim w hokeja, służył też jako ślizgawka. Drugi staw był znacznie mniejszy. Na nim najmłodsi ślizgali się i bawili. Teraz niestety oba stawy są już mocno zarośnięte i nie ma w nich wody.
Mąż pani Urszuli był przez kilka lat kierowcą w miejscowej straży pożarnej. Pamięta, że jej synowie jeździli z nim na zawody strażackie, np. do Podmokli, czy Babimostu. Ale tak się złożyło, że jednak nie zostali strażakami. W tym czasie, gdy jej mąż był kierowcą w straży, to komendantem był wtedy pan Pańczyszyn, a prezesem jej szwagier- Józef Kostański.
Pani Urszula przypomniała sobie krzyż, który stoi naprzeciw kościoła. Zaraz po wojnie wyglądał on trochę inaczej- krzyż był szerokoramienny i wykonany był z granitu, z obu stron tego obelisku były tablice z jakimiś napisami po niemiecku. Nie pamięta, czy krzyż był ogrodzony. Na początku nikt nie wiedział, ze ten krzyż na postumencie był obeliskiem upamiętniającym ofiary I wojny światowej z tej miejscowości.
Dzisiaj od czasu do czasu, widać, ze przyjeżdżają niemieckie rodziny, które odwiedzają swe dawne domy. Ale wizyt takich jest już coraz mniej. Wiadomo, że byli mieszkańcy Smolna czują sentyment do tego miejsca i nieraz odwiedzają naszą wieś. Żyje już bardzo mało takich ludzi, a ich potomkowie może nawet nie wiedzą, gdzie żyli ich dziadkowie.
Pani Urszula nieraz chciałaby pojechać na wschód, aby zobaczyć swoją wieś, swój dom i najbliższe okolice. Ale z drugiej strony zdaje sobie sprawę z tego, że to raczej niemożliwe. Obawia się, że nawet gdyby miała taką okazję, to mogłaby być rozczarowana tym, co tam zastanie. Woli mieć w swej pamięci obraz swego domu i jego okolic taki, jaki zapamiętała sprzed 60 lat.

Wspomnienia Stanisława Obacza.
Pan Stanisław Obacz mieszkał przed wojną w Mariampolu w województwie stanisławowskim. Urodził się w 1926 roku. Jego rodzicami byli- Jan Obacz i Paulina z domu Szkredka.
Mariampol był małym, pięknie położonym na wzgórzach miasteczkiem w zakolu Dniestru. Miasteczko zostało założone przez księcia Jana Jabłonowskiego w XVII wieku.




Pan Obacz swe dziecięce lata spędził w tzw. ochronce, czyli przedszkolu prowadzonym przez siostry Szarytki, które miały swój dom u rodziców pana Stanisława. Później rozpoczął naukę w szkole. Będąc uczniem szkoły powszechnej wiele czasu poświęcał służbie kościołowi. Pamięta, że w tamtych czasach nabożeństwa odprawiano po łacinie, a on sam do dzisiaj pamięta niektóre modlitwy w tym języku do dzisiaj.
Wspomina, że wojska niemieckie i węgierskie całymi pułkami przychodziły do kościoła w Mariampolu na nabożeństwa. Pan Obacz pamięta z tamtych czasów jedno smutne wydarzenie, które utkwiło mu w pamięci. Miejscowy proboszcz- ksiądz Bosak, zaprosił do siebie diakonów ze Lwowa na wypoczynek i pomoc w kościele. Było to w lipcu 1937 roku. W czasie jednej z mszy, nagle zerwał się wielki krzyk przez cały kościół- Klerycy się topią! Ludzie wybiegli z kościoła na ratunek. Niestety, było już za późno. W rwących nurtach Dniestru utopiło się dwóch młodych kleryków.
Życie religijne w tamtych czasach było bardzo ożywione, cała parafia brała udział w różnych obrzędach. Pan Obacz pamięta, że zawsze uroczyście obchodzono dzień św. Józefa. W czasie Wielkanocy przed sumą wyruszała uroczysta procesja dookoła kościoła. Ludzie tam mieszkający byli bardzo pobożni i bogobojni. Kultywowali dawne, staropolskie obyczaje związane np. ze żniwami- uroczysta procesja wszystkich parafian wyruszała w pole z księdzem na czele. Ksiądz jako pierwszy sierpem urznął garść żyta, później wszyscy obecni po kolei urżnęli po garści zboża. Przygotowali w ten sposób dwa snopy zboża, które zanieśli do kościoła. Po żniwach odprawiano uroczyste dożynki.


Szybko upłynęły lata dziecinne. Zbliżał się rok 1939. Już w sierpniu było widać, że zbliża się wojenna burza., ale nikt nie spodziewał się, że nastąpią takie straszne rzeczy w przyszłości. Na początku września (pomimo bomb spadających na most na Dniestrze i na pobliski Stanisławów) rozpoczęli kolejny rok szkolny normalnie. Wszyscy byli pewni, że Polska zwycięży przy pomocy Anglii i Francji. Modlono się w kościele o zwycięstwo, ludzie żyli jednak w strachu, co dalej będzie. Żydzi bali się Niemców i Hitlera, który zapowiadał już wcześniej, że zrobi z nimi porządek. Jednak Ukraińcy zacierali ręce z radości i czekając na Hitlera stale powtarzali, że wreszcie Lachów stąd pogonią. Kilka dni później pan Stanisław był świadkiem wyjazdu inteligencji polskiej do Rumunii.
Po jakimś czasie wszyscy dowiedzieli się, że zbliżają się Rosjanie. Policja, która do końca broniła Polaków przed bandami ukraińskich nacjonalistów, zaczęła się ewakuować i palić dokumenty. Jednak sowiecka propaganda zaczęła głosić komunikaty, że Rosjanie przybywają jako przyjaciele. Niestety, wszystkich policjantów i innych urzędników aresztowano i wywieziono do łagrów, gdzie w większości zginęli.
Rozpoczęły się rządy sowieckie. Rozdawano ziemię parafialną i dworską. Ale już na wiosnę wszystko przymusowo zabrano do kołchozu. Zlikwidowano klasztor sióstr Szarytek, zrabowano sklep, okradziono z majątku bogatszych sklepikarzy. Zaczęły się problemy z zaopatrzeniem . Były wielkie kolejki za naftą, zapałkami czy mydłem. Żeby kupić chleb, trzeba było jechać aż do Stanisławowa. Przymusowo zabierano rolnikom zboże i inne produkty rolne.
Rolnicy musieli jechać w Karpaty na przymusową zwózkę drewna. Jechali tam nieraz po sto kilometrów! Przy tej pracy często łamali swe wozy, ginęły konie, a sami żyli w nędzy. Młodzież męską zabierano na roboty do Rosji. Walczono z kościołem katolickim poprzez podnoszenie podatków i opłat. Polskie dzieci zmuszano do nauki w sowieckich szkołach. Dotychczasowych nauczycieli wyrzucono, a w ich miejsce przyszli Rosjanie i Żydzi. Zakazano modlitw przed lekcjami i po nich. Sowieccy nauczyciele straszyli dzieci, że Polski nigdy już nie będzie.
Po 1940 roku zaczęto masowo zmuszać ludzi do wstępowania do kołchozu. Zaczęły się wywózki całych rodzin na Sybir. Ci, którzy tu jeszcze pozostali, żyli w ciągłym strachu, że spotka ich ten sam los.
Pan Obacz wspomina jak był szykanowany i poniżany ich proboszcz- ksiądz Marcin Bosak, który zginął męczeńską śmiercią z rąk Ukraińców w 1941 roku.
W maju 1941 roku wiadomo już było, że coś ważnego się wydarzy. Przestano Polaków pędzić do innych prac, tylko na budowę lotniska w Stanisławowie. Wszyscy liczyli na to, że jak przyjdą Niemcy, to pozbędą się komunistów. Tuż przed napaścią Niemiec na Rosję , w więzieniu w Stanisławowie Rosjanie zamordowali dużą liczbę więźniów i sami zaczęli w popłochu uciekać, gdy usłyszeli pierwsze wybuchy bomb. Gdy wkroczyli Niemcy, to Ukraińcy witali ich z wielką radością, bo w zamian za to Ukraina dostała od Hitlera tzw. Samostijną Ukrainę. Niemcy szukali wtedy po domach komunistów.
Zaczęły się dni panowania samodzielnej Ukrainy. Ukraińcy zbierali się na wiecach pod cerkwiami. Słychać było głosy, że nadszedł czas, żeby zrobić porządek z Lachami (Polakami). Nawet ich proboszcz – ksiądz Markiewicz, tak ich zachęcał do mordowania Polaków: „Takiego Polaka, co czeka na Sikorskiego, lusznią czy kłonicą bijcie”. Zaczęły się polowania na pojedynczych, upatrzonych Polaków.
Pan Obacz widział kilometrowe kolumny Żydów prowadzonych przez Niemców. Słyszał o zabiciu węgierskich Żydów w Stanisławowie przez Ukraińców. Zasypano ich potem we wspólnej mogile.
Pan Stanisław pamięta, że w kilka dni po zamordowaniu księdza Bosaka (było to pod koniec sierpnia 1941 roku) nastąpiła wielka powódź . Wiele ukraińskich wsi położonych niżej niż Mariampol zostało zalanych przez Dniestr.
Na wiosnę 1942 roku nastał straszny głód. Niemcy zabierali rolnikom resztkę zboża. Głównym pożywieniem ludzi była wtedy kukurydza i zgniłe od wody ziemniaki. Jedzono wtedy pokrzywę, lebiodę, liście z buraków. Bardzo wiele osób zmarło w tym czasie z głodu.
Nastały rządy niemieckie i ukraińskie. Niemcy nie potrafili uszanować nawet Mszy św. Zdarzało się, ze w środku mszy potrafili brutalnie wejść do kościoła i wyprowadzić wszystkich ludzi. Wywozili ich później na roboty do Rzeszy. Zmuszano Polaków do przyjmowania obywatelstwa ukraińskiego. Jednak niewielu uległo presji.
W 1943 roku zaczęło się mówić o mordowaniu Polaków na Wołyniu. Nikt nie wierzył w to, ze coś takiego mogłoby się zdarzyć koło Mariampola. Niedługo później było widać czerwone łuny palonych sąsiednich wiosek, podpalanych przez banderowców. Nalepiano na domach Polaków kartki z napisami : „Za San Lasze, bo to nasze!” W razie odmowy wyjazdu czekała nas śmierć i spalenie. Część Polaków, w obawie o własne życie, zaczęli wyjeżdżać w okolice Przemyśla i Krakowa.
Pan Obacz i jego rodzina przez prawie 2 lata musieli ukrywać się po lasach i ziemiankach przed ukraińskimi pogromami. Najgorsze jednak nastąpiło w nocy 29/30 marca 1944 roku, około drugiej w nocy. Wtedy to Ukraińcy zaatakowali dzielnicę Mariampola- Wołczków. Zaczęli palić domy, do uciekających ludzi strzelali. Tej pamiętnej nocy wymordowali ponad 70 Polaków, a kilkaset osób było rannych. Spalono wtedy ponad 300 domów. Wśród ofiar było wiele dzieci. Wieś zamieniła się w jedno wielkie pogorzelisko.
Na drugi dzień po pożarze Wołczkowa miała przyjść kolej na Mariampol, ale niespodziewanie wpadła sowiecka partyzantka i wybawiła ich od niechybnej śmierci.
W lipcu 1944 roku uciekli Niemcy, a przyszli Sowieci. Ukraińskie bandy nadal grasowały. Polacy łudzili się, że będzie lepiej. Dorosłych mężczyzn zabrano do wojska- pędzono ich w podartych butach i o głodzie aż do Przemyśla.
Nadszedł 1945 rok. Ludzie wyruszali w pole do zasiewów i innych prac polowych. Już wtedy wiedziano jednak, że będą wysiedlać Polaków, ale nikt nie chciał w to wierzyć. W czerwcu zrobiono zebranie i powiedziano na nim, że wszyscy Polacy wyjeżdżają przymusowo na zachód. Ludzie nie dowierzali. Jednak gdy powiedziano, ze trzeba przyjąć sowieckie obywatelstwo, aby tu pozostać, to uwierzyli w czekający ich los.
Przez trzy dni nikt nie chciał brać kart ewakuacyjnych, To było straszne- wyjeżdżać stąd, zostawić swoją ojcowiznę. Pozwolono zabrać ze sobą jedynie rzeczy pierwszej potrzeby- jednego konia (lub krowę), trochę starego zboża. Powstał też problem kościoła. Wraz z kilkoma innymi osobami pan Obacz zdołał ukryć w sianie obraz Matki Boskiej Zwycięskiej , który wpadłby w ręce Sowietów. Większość sprzętów kościelnych wywieziono do zakonu jezuitów w Stanisławowie.
Na początku sierpnia 1945 roku ks. Mikołaj Witkowski odprawił ostatnią mszę w Mariampolu. Po mszy zaczęto zwozić swoje rzeczy na peron kolejowy w Stanisławowie. Trzeba było marznąć na dworze przez kilka dni, czekając na wagony. Gdy pan Obacz spojrzał z oddali na Mariampol, to pomyślał, czy jeszcze kiedykolwiek dane będzie mu zobaczyć to miejsce jeszcze kiedyś.
Po kilku dniach przyszły wreszcie wagony, były to zwykłe węglarki. Musieli się ładować po kilka rodzin do jednego wagonu. Kto zdobył kawałek papy, przykrywał swoje rzeczy, żeby nie zmokły. Pod koniec sierpnia wyjechali ze Stanisławowa. Lwów przejechali w nocy, później Przemyśl. W Krakowie byli w nocy. Na dłużej zatrzymali się w Zabrzu-Mikulczycach. Tam musieli czekać kilka dni na polskie wagony. Musieli uważnie pilnować swego dobytku, gdyż wokół kręciło się pełno rabusiów. Wreszcie przeładowali się i ruszyli w dalszą drogę. Nie wiedzieli jednak, dokąd ich wiozą. Co kilka dni odczepiano parowóz. Pan Obacz pamięta, jak przejeżdżali przez zrujnowany Głogów. Później mieli dłuższy postój we wsi Buchwald koło Szprotawy. Chcieli się tam osiedlić, ale Sowieci im na to nie pozwolili. Mieszkający tam Niemcy prosili Polaków, aby tu chcieli zostać. Mieli dosyć Sowietów, którzy traktowali ich gorzej niż niewolników.
Dojechali do Żar, mieli tu na rozkaz się osiedlić, ale stanowczo odmówili. Skierowano ich w stronę Poznania. Ostatecznie skierowano ich transport na tzw. Ziemie Zachodnie. Po 6-tygodniowej jeździe 16 października około godziny 18-tej ich transport zatrzymał się w Świebodzinie. Do Smolna dotarli już wieczorem. Ludzie zaczęli wychodzić z wagonów, żeby rozprostować kości. Radość, ze to koniec tułaczki, mieszała się z bolesnym uczuciem utraconej na zawsze ojcowizny. Nikt nie poszedł do wsi, bo była już noc. Wieś wyglądała na dziką i smutną. Kobiety szlochały, bo różnie mówiono o tymczasowości ich pobytu tutaj, o nowej wojnie, wszystko to zastraszało ludzi. W tej panice kilku starszych gospodarzy zaczęło się naradzać. Chwilę później rozpalono ognisko. Ludzie zaczęli schodzić się do ogniska. Wtedy to Jan Tomczak tak przemówił: „ Teraz miesiąc różańcowy i my z różańcem rozpocznijmy tu nasze nowe życie, nic złego nam się nie stanie pod opieką Matki Bożej. Pierwsze nasze kroki na tej ziemi zaczniemy z modlitwą.” Ludzie pokrzepieni modlitwą poszli do swych wagonów. Z pobliskich domów wyszli Niemcy i płacząc powtarzali- Mein Gott! Wiedzieli, ze Polacy się modlą.
Rano ludzie zaczęli się osiedlać w przeznaczonych im gospodarstwach. Wzięli się też do porządkowania kościoła ewangelickiego, który był w opłakanym stanie. Pojawił się problem braku księdza. W niedzielę pan Obacz spytał jednej Niemki, gdzie jest najbliższy kościół katolicki. Na migi wytłumaczyła mu,, że w Kargowie. W kilka osób poszli tam pieszo. Wreszcie po 6 tygodniach mogli być na mszy . W Kargowie utrzymała się wtedy nieduża grupa Polaków, zwanych autochtonami. Po mszy grupa mariampolan poszła do zakrystii, żeby ksiądz poświęcił ich kościół. Okazało się jednak, że był on Niemcem i nie mogli się z nim dogadać. Dowiedzieli się jedynie tyle, ze muszą jechać albo do Gorzowa, albo samemu znaleźć księdza. Szczęśliwym trafem znaleźli na peronie w Sulechowie księdza Stefanickiego, tego samego, który był proboszczem w Janowie, koło Trembowli Zapanowała wielka radość we wsi. Ludzie, sami biedni, bardzo troszczyli się o utrzymanie księdza. Do dziś pan Obacz wspomina, jak staruszka Maria Tomczak, wzięła konia i wraz z innymi ludźmi, chodząc od domu do domu, zbierała datki na utrzymanie księdza.
W związku z tym, że był już ksiądz, zaczęto myśleć o poświęceniu kościoła. Miejscowa ludność włożyła wiele pracy, aby kościół nabrał katolickiego charakteru. Przy remoncie kościoła pracowali stolarze, murarze i inni ludzie całkiem za darmo. 9 grudnia 1945 roku nastąpiło uroczyste poświęcenie przez księdza Stefanickiego. Radość z kościoła nie była jednak długa- ksiądz zaczął poważnie chorować (miał już ponad 80 lat). Jesienią 1946 roku pożegnał się z parafianami i musiał wyjechać. Niedługo potem zmarł. Opiekę nad smoleńskim kościołem przejął proboszcz z Klenicy, który obiecał jednak, ze będzie odprawiał msze w miejscowym kościele jedynie raz w miesiącu. Dopiero w latach 50- tych Smolno miało już swego księdza i od tamtej pory jest dużą i prężnie działającą parafią.
Pan Stanisław przypomina sobie, że była tu piękna niemiecka biblioteka, w której było mnóstwo starodruków. Wśród starych książek znalazł piękny, łaciński brewiarz z XVII wieku. Kazano mu jednak go spalić, taki sam los spotkał prawie wszystkie książki z tej biblioteki.
Pan Obacz słyszał od starszych kobiet ze wsi Stare Kramsko, że w tym miejscu, gdzie stoi dziś kościół, był wcześniej drewniany kościół katolicki. Jednak dziedzic Smolna przeszedł na protestantyzm. Zbudował kościół z cegły według wzorów ewangelickich i cała wieś przeszłą na luteranizm.
Jak wyglądało Smolno Wielkie zaraz po wojnie? Wieś sprawiała trochę przygnębiające wrażenie. Dużo domów było spalonych i splądrowanych. Stacjonowali tu Rosjanie i to oni w głównej mierze (oprócz szabrowników z Wielkopolski) przyczynili się do ograbienia wioski. W samej wsi nie było śladów przejścia frontu (oprócz zniszczonego pałacu). To właśnie w rejonie pałacu miała miejsce jedyna potyczka z Niemcami. Według świadków, pałacu bronili młodociani żołnierze niemieccy. Rosjanie, nie chcąc ryzykować śmiercią swych żołnierzy, podpalili pałac i spalili w nim obrońców pałacu. Zginęło wtedy prawdopodobnie ośmiu Niemców. Po pożarze pałac rozebrano do fundamentów. Taka była wtedy sytuacja- Rosjanie i szabrownicy, mieli czas od przejścia frontu aż do października na okradanie wioski.
Niemcy, którzy tu jeszcze przebywali, byli zgrupowani w kilku domach koło stacji kolejowej, w tzw. getcie. Zostali ogołoceni niemal ze wszystkiego. Pozwolono im jedynie na zabranie ze sobą naprawdę niezbędnych rzeczy. Punkt zborny znajdował się dla nich w obecnym domu pana Klementowskiego. Co kilka dni załadowywano ich na ciężarówki w kierunku Sulechowa.
Ci osadnicy, którzy mieli zamieszkać w domach, w których byli jeszcze Niemcy, najbardziej na tym skorzystali. W domach tych były praktycznie wszystkie sprzęty i urządzenia domowe. Gdy już wyjeżdżali, to niewiele mogli z tego zabrać.
Wszystko, co związane było z pobytem Niemców był niszczone. Np. tablice z numerami domów i nazwiskami właścicieli, wszelkie dokumenty, druki, plany, mapy. Najbardziej ucierpiał jednak miejscowy cmentarz ewangelicki. Takie to były wtedy czasy- wszystko, co niemieckie, było niszczone.
Pan Obacz pamięta, że tuż obok kościoła stała jeszcze poniemiecka szkoła. Miała jedynie spalony dach. To właśnie w tej szkole, pan Stanisław znalazł mnóstwo starych książek i brewiarzy. Jednak większość z nich spalono. Z lewej strony kościoła był niemiecki cmentarz. Obok krypty był wtedy piękny grobowiec rodzinny, zapewne jakiejś bogatej, arystokratycznej rodziny. Na tym cmentarzu było wtedy bardzo dużo grobów. Były w dosyć dobrym stanie. Kościół od cmentarza oddzielało drewniane ogrodzenie. Pan Obacz pamięta, że widział na tym cmentarzu co najmniej kilka nagrobków z polskimi nazwiskami, takimi jak: Parnitzky, Kaliske.
Sam kościół był wtedy bardzo zrujnowany- zniszczony dach, wewnątrz kościoła było mnóstwo gruzu i śmieci. Zachowany był ołtarz. Nie było żadnych ławek, ani sprzętów liturgicznych. Pan Obacz pamięta, że był jeszcze wtedy chór przy obu bocznych ścianach. Jednak balkony boczne były w tak złym stanie, ze trzeba było je rozebrać. Na cmentarzu przy kościele znaleziono porozrzucane w nieładzie fragmenty organów kościelnych.
Od 1945 do 1957 roku kościół w Smolnie podlegał pod parafię w Kalenicy. Gdy ksiądz Stefanicki musiał wyjechać, to msze odprawiał ksiądz Megier z Kargowej. Dopiero w 1957 roku władze zezwoliły na utworzenie parafii w Smolnie. Pierwszym proboszczem był ksiądz Józef Król.
Obecny dom, gdzie mieszka pan Obacz był zamieszkiwany przez rodzinę Ilnickich, a później Kwiatkowskich. Obaczowie mieszkają w tym domu od 1960 roku.
Pan Stanisław jest szczęśliwy, że żyjemy w wolnej Polsce, o którą trzeba było w przeszłości tyle walczyć. Całe swe życie spędził obok kościoła i z kościołem. Ma brata Władysława, który jest księdzem od bardzo wielu lat. Pan Stanisław wraz ze swym bratem wiele przeszedł w swym życiu ciężkich chwil, ale nie żałuje tego. Wie, ze warto było poświęcać się dla dobra innych. Chciałby tylko, aby młodsze pokolenia zrozumiały, jak wielką ofiarę trzeba było ponieść w obronie wiary ojców i w obronie Ojczyzny.

www.milicja.pun.pl www.skawina.pun.pl www.gildiasithlords.pun.pl www.podrozuj.pun.pl www.rosyjski.pun.pl